Gdy leżę, konając – William Faulkner | RECENZJA
Faulkner zostawia nas na głębokiej wodzie i nie rzuca kół ratunkowych. Każe patrzeć oczami ludzi, których długo nie rozumiemy, nie czujemy, nie umiemy uplastycznić. Krótkie rozdziały od początku wciągają w chaos imion, którym trudno przypisać twarze. A relacje, związki i zależności między bohaterami stają się klarowne dopiero po zamknięciu książki.
Strumienie świadomości poszczególnych osób dezorientują. Trzeba skupienia, żeby za nimi podążać, trzeba cierpliwości, by je trawić. Są jak shoty – mają małą objętość, można się po nich skrzywić, a po kilku z rzędu po prostu urżnąć.
W dużej mierze dzieje się tak ze względu na język, ponieważ Faulkner tworzy go osobno dla każdego bohatera. W ten sposób ukazuje osobowość, cechy i sposób bycia każdej z postaci. I oczywiście (jakżeby inaczej!) nie jest to język strawny.
Po pierwsze jest zamknięty w hermetycznych głowach, więc nie musi nic obcemu tłumaczyć. Po drugie jest charakterystyczny dla czasów i pozycji społecznej faulknerowskich bohaterów, więc daleko mu i do współczesności i do naszej rzeczywistości. Po trzecie pełno w nim przystanków na obracanie na języku jednego słowa – a to neologizmu, a to gwary, a to słowa na przedmiot, o którego istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Po czwarte nawet w obrębie jednej postaci język nie jest jednorodny, bo zapis myśli potrafi się różnić od słów, które są uwalniane na zewnątrz. No i styl. Szyk zdań, kreacja, budowa i struktura tekstu, kolejność odsłaniania fabularnych kart – wszystko szoruje mózg jak drobnoziarnisty pumeks.
Dziwne są relacje w rodzinie Bundrenów. Ta autonomia zapisana w krótkich rozdziałach i swoistych językach, jest jakby odzwierciedleniem osobności każdego z członków klanu. Więzi są słabsze i lżejsze niż przywykliśmy zakładać. Tu każdy sam musi powalczyć o własną instancję i notowania we własnych oczach. Nie można się na kimś oprzeć, zwierzyć, zaznać życzliwego klepnięcia w plecy. Można odnieść wrażenie, że Faulkner wręcz gumkuje uczucia. Wdzieramy się w głowy bohaterów, a tu niespodzianka – emocje wygłusza gruba kotara, zza której nie sączy się żaden dźwięk i promyczek. Trzeba przeczytać całość, kilka razy się cofnąć, kilkanaście razy zgubić i kilkadziesiąt razy namyślić, by zlepić to wszystko w całość.
„Gdy leżę, konając” obdarowuje specyficzną przyjemnością. Nie płynącą z czystej lektury, a raczej ujawniającą się w analizie i boksowaniu się z tekstem. Faulkner pisał tę powieść bardzo świadomie. Jej zamysł i konstrukcja wydają się być zaplanowane w każdym szczególe. Stąd wrażenie, że recenzowanie jej po jednej lekturze jest nieuczciwe, bo pełne zrozumienie tego tekstu wymaga posiadania wiedzy z jego końca już na samym początku.
Kalina Downarowicz
Gdy leżę, konając, William Faulkner, tłum. Jacek Dehnel, Znak 2024
Brak komentarzy