„Bowie w Warszawie”, Dorota Masłowska
David Bowie w 1976 wysiadł na Dworcu Głównym, przeszedł się po stolicy i kupił płytę „Śląska” w pobliskiej księgarni. I do tej Warszawy, miasta dyszącego w szarzyźnie komuny, zagląda Dorota Masłowska. Pretekst mamy więc muzyczny, ale w tle historii słychać raczej inny podkład, trochę bigbitowy, a trochę po polsku groteskowo-poważny. Chyba taki też gatunek uprawia pisarka. Czasem się śmiejemy, czasem współczujemy — i babramy w swojskim grajdole niespełnienia.
Celne są spostrzeżenia Doroty Masłowskiej — to zawsze było jej orężem. Jest autorką czujną, wychwytującą detale z rozmów, rzeźbiącą w słowie, rytmie. Siedzi w oknie schowana za firanką i widzi, jak żyjemy, jak wzdychamy, bluzgamy pod nosem i wyrzucamy papierki na trawnik. Jest złośliwa, jest gibka, jest wrażliwa i oryginalna. Czytanie jej książek to przyjemność obcowania z błyskotliwym językiem i tekstem skonstruowanym z olbrzymią świadomością. Również w tej, innej niż powieść, formie.
Jednak trochę mnie przytłacza tak przygnębiająca scenografia i ten typ upadłych bohaterów. Celne spostrzeżenia, gorzkie drwiny i inteligentne dłubanie w Polsce B, C i nawet D. Wygrzebywanie smaczków, przywar znad Wisły, tandetnych lub spranych marzeń. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że powrót do lat 70 i mroków komuny ciągle się broni, bo jako społeczeństwo wcale nie uwolniliśmy się od patologii tamtych czasów. Warszawa mieni się dziś żywszymi barwami, ale nadal wyziera spod nich ten sam brud i smutek. Zajmowanie się współczesnością to również sięganie za siebie.
Dobrze się czyta Masłowską, ale trzeba mieć siłę na jej świat.
Brak komentarzy