„Depesze”, Michael Herr – RECENZJA

Jak pisać o wojnie? Co to znaczy być reporterem wojennym i świadkiem historii? Nie ma lepszej książki, w której da się znaleźć odpowiedzi na te pytania. „Depesze” to klasyka literatury faktu, niepodważalny numer jeden dziennikarskiego rzemiosła i tekst, który nigdy się nie zestarzeje.

The Rolling Stones, jointy, napalm, śmierć. Dużo śmierci. Wojnę w Wietnamie widzimy od środka, z pozycji dziennikarza, który przekracza granice ustalone dla jego fachu. Chłodny dystans i pozorny obiektywizm przestają być stosownymi postawami w obliczu zdarzeń tego kalibru. Wojny nie można objąć umysłem, ani jej zrozumieć — to emocjonalne i fizyczne doświadczenie graniczne. Paskudny żywioł, w którym kotłuje się najczystszy chaos. Dlatego w „Depeszach” nie ma podziału na „oni” i „ja”. Jest w nich wyłącznie miejsce na „my”.

Reportaż zostaje tu zdefiniowany na nowo, rola obserwatora i uczestnika scalają się, czyniąc dziennikarską relację wielowymiarową, prawdziwą i cholernie bolesną. Michael Herr odnalazł język, zapewne dla niego kosztowny, a czasami trudny i dla odbiorcy, którym opowiedział o byciu w oku cyklonu. To nie jest obserwowanie zdarzeń — to ich przeżywanie.

W „Depeszach” spotykamy młodość, która dopala się w błyskawicznym tempie. Na front jadą chłopcy, wracają starcy. Herr opisuje krótkie życia wypełnione zbyt dużą dawką zbyt mocnych wrażeń. Ale to ciągle opowieść o młodych ludziach, którzy potrzebują rozrywki, nadziei, przyjaźni. W kontrze do tła, jakim jest Wietnam tamtych czasów, potrzeby te nabierają specyficznego zabarwienia.

Herr napisał książkę, która na dobre osiadła w popkulturze. Słychać w niej psychodelę lat 60., dzikiego rockandrolla i myśli tamtego pokolenia. Wartość „Depeszy” opiera się zarówno na tym, że są świadectwem epoki, jak i ponadczasowym tekstem o pisaniu pod spadającymi bombami. Może i każda wojna jest inna, ale każda demoluje świat i odciska piętno na ludziach, narodach oraz literaturze.

Brak komentarzy

Skomentuj