„Toń”, Ishbel Szatrawska – RECENZJA

W „Toni” jesteśmy świadkami zmierzchu germańskiej potęgi, która rozpętała światową wojnę, a teraz dogorywa w chaosie. Patrzymy na koniec Prus Wschodnich, na konanie całych miast i schyłek starego świata. Poznajemy ziemię, na której splatają się losy Polaków, Litwinów, Niemców, Rosjan, Mazurów i ludzi, którzy nigdy nie pisną słowa o swojej przeszłości.

To bardzo potrzebna książka. Niektórym tąpnięciom historii poświęca się wiele uwagi, inne są jak wygasłe wulkany. Nadal mamy nieprzegadane tematy, czarne dziury w rodzinnych narracjach. Lekcja polskiej historii wygląda, jakby nauczyciel postawił na mapie kubek kawy i pewnych rejonów po prostu nie widział. Jako zbiorowość jesteśmy obłudnie wybiórczy i ciągle coś wypieramy. I tu wkracza buńczuczna Ishbel z powieścią, w której składzie można znaleźć całą listę zatruwających duszę substancji. Odważnie nasyca swoją książkę tym, co często zagłusza ignorancka cisza. Bo w Polsce nie mówi się o mroku powojennych lat. O pogromach, linczach, gwałtach na Niemkach. O tym, jak szerzył się szaber, jak pewnie czuli się bandyci, jak ludzie zakłamywali swoją tożsamość. Ishbel Szatrawska nie tylko tych tematów nie omija – ona ukazuje je z różnych perspektyw.

„Toń” wiruje wokół tego, co niewypowiedziane. Jest książką o milczeniu: „bała się pytać”, „o tym się nie rozmawiało” – takie kwestie wybrzmiewają w niej bardzo głośno. Szatrawska pokazuje palcem – tu milczymy, tam kłamiemy, tu udajemy, że nie wiemy, o co chodzi. Boimy się, nie umiemy zbudować pytań, a potem nie mamy komu ich zadać. Jej opowieść o rodzinie Wolfa, Janiny i Alicji jest przez to ażurowa, skonstruowana ze znaków zapytania. Czasami człowiek składa się również z braków, pustek i wykropkowanych miejsc, a one tworzą go tak samo jak przegadana treść. Decydując się pisać o wielopokoleniowej rodzinie, autorka świadomie serwuje nam powieść wypinającą się na typowe sagi, bo historię rodu również buduje z dziur, wątpliwości i niedomówień.

Powieść wciąga, zasysa. Pozwala poczuć niepewność powojennych lat i to, jak bardzo zachwiały się wtedy wszelkie systemy wartości, jak innym spojrzeniem mierzyło się ówczesny świat. To bardzo empatyczna książka. Zmieniające się perspektywy i przeskok czasowy rozciągają przed czytelnikiem szeroką panoramę, ale tylko od niego zależy, jak wiele w niej dostrzeże. Szatrawska nie tłumaczy, ona zostawia tropy. Rzuca hasła, podsuwa wątki, zaprasza do stawiania pytań i szukania odpowiedzi na własną rękę. Tu tło wznosi się samo. Dźwiga je opowieść. Nie idzie się szlakiem muzealnych tabliczek z podpisami – ten, kto chce, sam sobie skubie niteczki i dochodzi po nich do kłębków splątanej historii.

Szew między współczesną częścią opowieści a czasami wojny jest poprowadzony w dobrym miejscu. Historię rozciągniętą na długiej osi czasu widać ostrzej dzięki wykładni nadanej przez upływający czas. Jest jednak dysproporcja między opisywaną współczesnością a wydarzeniami z końca wojny. Ta pierwsza, mimo że porusza ważne wątki, które udowadniają, że choć czasy inne, nadal nie o wszystkim mówi się na głos, składa się niestety z klisz. Bohaterowie dostali za łatwe kwestie, zbyt określone zadania, zostali przypisani do typów. Żałuję zwłaszcza prostolinijności Wolfa, na którego, uprę się, zabrakło papieru, przez co stał się niemal statystą. Jeszcze gorzej sprawa ma się z Jarkiem, zaangażowanym aktywistą i niezaangażowanym partnerem Alicji – włączenie wraz z nim do powieści wątku kryzysu na białoruskiej granicy zmieniło się trochę w streszczanie emocji, które zasługują na znacznie więcej.

Nie dawała mi też spokoju postać doktora Lehndorffa. Jego wypowiedzi to niemal same górnolotne kwestie, dobiegające jakby z offu refleksje o niemieckiej kulturze, złote myśli. Intrygujące, ale sztuczne. Gdy trafiłam na jego „Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945-47” pojęłam, że ten facet naprawdę istniał i może właśnie dlatego brzmi, jakby był do „Toni” doklejony. Cały czas zastanawiam się, czy Szatrawska nie zaciągnęła zbyt wielkiego długu u starego chirurga z Könisbergu.

I już ostatnie czepialstwo. Czasami coś mi „Toni” fałszowało. Weźmy pierwsze lepsze zdanie (wybieram w ciemno): „Gertraud nie bardzo rozumiała, czym jest sąd, a gdy w końcu wspólnie doszły, że to gericht, niewiele jej to wyjaśniło, bo nigdy w sądzie nie była i zdawała się nie pojmować, na czym gericht polegał”. Może przesadzam, ale takie konstrukcje mnie rozstrajają. Językowo się w „Toni” nie rozsmakowałam, a przyznaję, że na to liczyłam. Na szczęście uwiodła mnie treść.

Chwalić będę też znakomitą kolejność w menu. Chronologia wydarzeń i czas wprowadzania postaci na scenę są bezbłędne. Szatrawska wiedziała, jak podać tę historię, które smaki się podbiją, które zaostrzą apetyt i jakie wrażenie zbudują połączone w całość. Każda zmiana w tej kompozycji rozstroiłaby „Toń”. Ta książka po prostu musi zaczynać się słowami o pruskim lecie i babce, co to od Niemca brać zabraniała. Widać, że mamy do czynienia z wprawną dramatopisarką, która miała wcale niebanalny pomysł na konstrukcję swojej pierwszej powieści.

Jest taki moment, kiedy Alicja, bohaterka „Toni” mówi, że Marcin Zaremba pisał „Wielką trwogę” jako historyk, a ona bada temat z pozycji antropolożki – i wtedy chce się dodać: a Szatrawska jest pisarką i robi z tego literaturę.

Kalina Downarowicz

Ishbel Szatrawska, Toń, wydawnictwo Cyranka 2023

Brak komentarzy

Skomentuj