„Apokalipsa ludzi pracy”, Valter Hugo Mae — RECENZJA

Jak pisze w posłowiu Weronika Murek, Valter Hugo Mãe „postanowił zaufać małym literom, bo chciał, żeby jego narracja skutecznie naśladowała naturalny tok ludzkich myśli i ludzkiej mowy”. Udało mu się to nie tylko za sprawą tak oryginalnego zabiegu. Portugalski autor eksploatuje żywy język i perfekcyjnie oddaje jego brzmienie. Pisze tak, jakby miał słuch absolutny, który pozwala bezbłędnie korzystać z ulicznej partytury. Kartkując „Apokalipsę ludzi pracy”, widzimy zwarty blok tekstu, ale to właśnie on najprecyzyjniej oddaje to, jak naprawdę mówimy. Nie nastawiajmy się jednak na postrzępioną melodię języka lub książkę ascetyczną, czy przeciwnie, bałaganiarską. Valter Hugo Mae stawia zdania zgrabne. To literatura najwyższych lotów, pisana z wyczuciem i finezyjnie skomponowana. Wydaje się bardzo surowa, a przecież jest dopracowana niczym słodki makaronik. Tyle że bardzo gorzki.

Bohaterowie powieści ciężko pracują. Sprzątaczka, pogrzebowa płaczka, emigrant i pracownik fizyczny. Najniższy szczebel społecznej drabiny. Brak perspektyw, brak wolności — przywileju tych, których na nią stać. A skoro życie jest tak brutalne, rozkazują sobie w coś wierzyć. Szukają zatem sensu w codzienności pozbawionej iskier. Karmią się iluzjami, a te z czasem urastają do prawd i stają się znaczącym elementem ich tożsamości. Jakie mają wyjście? Los nie zostawił im miejsca na zbytek przyjemności i rasowe szczęście. Mają wąskie pole manewru. Praca dociska, ale poza nią niewiele się dzieje. Mąż Marii da Gracy uważa ją za kamień, czym odbiera jej kobiecość. Młody Ukrainiec Sasza szuka mechanicznego szczęścia — takiego, które nie każe czuć, tylko osiągać. Quiteria nie potrzebuje słów, by z dnia na dzień czuć więcej do partnera, który nie zna jej języka. Trzeba się bardzo postarać, żeby w czymś takim nie utonąć.

Więc kiedy Maria mówi o miłości, tak naprawdę tę miłość wymyśla. W ten sposób jest jej łatwiej określić swoją pozycję na świecie, ustawić się w skomplikowanym kontekście uczuć, wyprzeć doznawaną krzywdę i nadać jej zupełnie nowy (nic nie szkodzi, że fałszywy) wymiar. I tak gwałt oraz nadużycia pracodawcy niczym w bajce zmieniają się w ponadklasowe uczucie. Tka się piękne kłamstwo. Zakrzywia się narracja o własnym życiu, ale czy to coś złego? Czy da się inaczej radzić sobie z samym sobą?

Fizyczny aspekt człowieczeństwa jest tu boleśnie uwypuklony. Valter Hugo Mae pisze o duszy bez odrywania jej od ciała. Ciężka praca, zniszczone dłonie, przeciążone plecy, obite kolana, fizyczne pragnienie, seks – materialne, przyziemne, bolesne aspekty – to one sterują temperaturą myśli. Do tego szwenda się po tej powieści śmierć. Jakby życie proste, sprowadzone do przygnębiająco ciężkiej rutyny zapraszało ją do siebie. Mamy tu marzenie o śmierci, strach przed śmiercią, śmierć chcianą, śmierć głupią i przypadkową, śmierć oswojoną i dziką. Valter Hugo Mae zdaje się mówić: tak, życie kończy się śmiercią, śmierć jest z nami cały czas, ale śmierci nie są takie same, nie mają tej samej rangi, konsekwencji i scenografii. Już w otwarciu powieści mamy scenę, w której Maria da Graca staje przed bramą do nieba i zamiast anielskich śpiewów zastaje tam chaos, bazar szarlatanów i pogardę. Przekonanie, że ziemski znój jest przepustką do raju, zaczyna się kruszyć.

Apokalipsa to proroctwo. Wizja, w której kończy się świat, a człowiek dociera do finalnego rozliczenia. Założenie, że zmierzch będzie świtem sprawiedliwości może być jednak tylko kolejną ułudą.

Valter Hugo Mae, Apokalipsa ludzi pracy, tłum. Michał Lipszyc, Ossolineum 2022.

Brak komentarzy

Skomentuj