„Księga ryb Williama Goulda”, Richard Flanagan – RECENZJA
Historia przestępcy i malarza zesłanego do najgorszej kolonii karnej Australii okazała się zdecydowanie za chłodna jak na piekło, które przywołała.
Nie znam książek Flanagana, ale po tej wnioskuję, że to autor ambitny i lubiący rozmach. W pozornie prostą historię zdemoralizowanego skazańca próbował wepchnąć wszystko: nawiązania do wielkiej literatury, krytyczną charakterystykę brytyjskiego kolonializmu, historię rdzennych ludów Australii, nieco zakamuflowane odniesienia do historycznych postaci, szczyptę realizmu magicznego, krytykę owoców oświeceniowej myśli i sporą dawkę wulgarnych wynurzeń, kryjących się w dzienniku głównego bohatera.
I co? Powiało nudą.
Coś w tej powieści trzeszczy i brzmi fałszywie. Jak to mówią: za dużo grzybów w barszczu. Mimo tropikalnej oprawy, kolonialnej brutalności i fantasmagorycznych wątków, akcja stoi w miejscu. Książka składa się ze scenek i anegdot zamiast swobodnie płynąć. Jej otwarcie pewną klamrą nie zostaje satysfakcjonująco wykorzystane, co rodzi niedosyt domknięcia.
Wątek ryb razem ze swym metaforycznym ładunkiem również nie wydaje się dobrze spożytkowany. Staje się ozdobnikiem, a nie wiodącym motywem, jak mogłyby sugerować tytuły rozdziałów, będące nazwami poszczególnych gatunków. Niby autor coś z tą fascynacją podwodnymi stworzeniami robi, ale w bardzo naciągany sposób. Potoczysty język, stylizowany, złożony z rozwlekłych zdań jest nastrojowy, ale oprócz wzmocnienia tempa narracji jest właściwie kolejnym elementem ciężkostrawnej zupy.
„Księga ryb” wydała mi się za to interesująca jako pretekst do poszperania w historii. Tasmańska Sarah Island, na której rozgrywa się akcja powieści, była kolonią karną Imperium Brytyjskiego. W XIX wieku sprowadzano tam więźniów, których zadaniem była katorżnicza praca przy wyrębie i spławianiu sosen i budowie statków na dużą jak na tamte czasy skalę. Ich okrutny los pieczętowały ciężkie kajdany, skąpe racje żywnościowe i surowe kary, m.in. baty oraz „mokre cele” położone na oddalonej od brzegu skale. Tylko nielicznym udawało się uciec i rozpocząć nowe życie w buszu. Większość ponosiła na tym polu klęskę, a niektórzy zostali zjedzeni przez towarzyszy niedoli. Trafił się nawet osadzony, który zabił innego więźnia tylko po to, żeby zostać powieszonym i uwolnić się od przeklętego życia.
Dziś można zwiedzać ruiny więzienia — zdewastowane, ale położone wśród bujnej roślinności, która na szczęście odrodziła się po zlikwidowaniu kolonii. Takie wycieczki to moim zdaniem niechlubny „dark tourism”, ale cóż… to już temat na inny wpis. Może tylko warto dodać, że na początku książki znajdziemy mały prztyczek wymierzony w turystów. Chociaż pojawia się w innym kontekście, dopatruję się w nim krytycznego stosunku autora do współczesnego stylu podróżowania.
O warunkach na Sarah Island warto poczytać. U Flanagana znajdziemy sporo, jednak ironiczny sposób snucia opowieści przez głównego bohatera nieco osłabia grozę sytuacji. Z drugiej strony, makiaweliczne szaleństwo tytułowego Williama Goulda naprawdę mogło być najlepszym sposobem na przetrwanie w tak potwornym miejscu.
***
Na koniec mała polecajka. Jeśli interesuje Was kolonialna Australia, przeczytajcie „Terra nullius. Podróż przez ziemię niczyją” Svena Lindqvista. Książka została u nas wydana również pod tytułem „Podbój” (Wydawnictwo W.A.B.) i połączona z inną rozprawą szwedzkiego dziennikarza dotyczącą Czarnego Kontynentu.
Richard Flanagan, Księga ryb Williama Goulda, Wydawnictwo Literackie, tłum. Maciej Świerkocki
Brak komentarzy