„Mein Gott, jak pięknie”, Filip Springer — RECENZJA

W „Mein Gott, jak pięknie” jest jak na obrazach Jakuba Różalskiego, na których po chłopskich pejzażach łażą zimne mechatrony. Wystarczy, że chwilę zadumamy się nad leniwą rzeką i spokojnym siołem, a już okazuje się, że koryto trzeba uregulować, a wieś wysiedlić pod budowę kolei. I tak właśnie zrasta się to, co ludzkie, z tym, co naturalne i zastane.

Łazęga w antropocenie

W książkach i felietonach Filipa Springera spotyka się racjonalizm i marzenie. Tym razem dzieje się to na rowerowej wyprawie po wschodnich ziemiach dawnych Prus. Tych, które po wojnie wchłonęła Polska, mianując je „poniemieckimi” lub „odzyskanymi” (sic!) . W „Mein Gott, jak pięknie” jest pogoń za kruchym, delikatnym i nietrwałym uczuciem, które pojawia się w specyficznych miejscach i momentach – ani to nostalgia, ani wzruszenie, choć pewnie się o nie ociera. Ten poruszający moment nazywa autor doświadczaniem Krainy. Jego sednem jest uznanie dla krajobrazu, jaki tworzą poniemieckie wioski i miasteczka czy linie kolejowe snujące się między górami i bezkresem równin. Żeby dostrzec ten mariaż, autor musi umieć patrzeć na przyrodę i na ludzkie twory. Znać język architektury i ziemi, zerkać przez różne okulary i widzieć to, co wyrasta na skraju, „na czułym styku ludzkiego z nieludzkim. Jakby ktoś dłonią pogładził pejzaż”. Mozaika, na którą patrzy, nie wymaga kompetencji lub wrażliwości, ale obie przydają się, by lepiej ją czytać i by o niej mówić.

Czasami wydaje się, że Springer częstuje depresją, lecz to tylko pozór. Choć niektóre diagnozy zasmucają, cieszy czułość, z jaką oko pisarza przemyka po krajobrazie. I tak dochodzimy do ekopoetyki, której autor jest zdeklarowanym praktykiem. To właśnie ona, przykładając narzędzia literatury do grozy katastrofy klimatycznej, może być skuteczna w tłumaczeniu zmian, które nieprzerwanie zachodzą w otoczeniu. Poprzez wrażliwość, empatię wytworzoną przez literaturę i brak dosłowności można głębiej poczuć clou problemu i wejść w osobistą relację ze światem.

Nieprawda to nie kłamstwo

Springer stosuje chwyt, w którym nie ma litości dla czytelnika. On też, podobnie jak autor, ma jechać z niemiecką mapą. Nie dostaje przypisów, polskich nazw miejscowości, punkcików na mapie. Ma sobie tę obcą, nieprzetłumaczoną mapę obracać w rękach, szukać północy, punktów zaczepienia, znajomych plam. Albo odpuścić, nie szukać w atlasach, tylko dać się ponieść historii z rowerowego szlaku.

Mimo że na tylnej okładce stoi jak wół „To nie jest reportaż”, cały czas tak się tę książkę czyta. Zapomina się o wyraźnej przestrodze i obdarza tekst zbyt dużym zaufaniem. Dopiero na ostatnich stronach, gdy Springer oznajmia, że „Kto chciałby (…) sprawdzić zgodność mojej opowieści z faktami, temu rozpadnie się ona w palcach”, dostaje się obuchem w głowę. Trzeba się z tym pogodzić i przyjąć, że liczy się optyka patrzącego i samo słuchanie opowieści. Posługiwanie się obcymi nazwami miast postrzegam jako świadome odebranie odbiorcy przyrządów nawigacyjnych. Wywołuje to silną konsternację, zwłaszcza jeśli ten ciągle nastawia się na reportaż naszpikowany historyczną wiedzą. Ale też coś daje. Po pierwsze, wyciąga z teraźniejszości, ułatwia opuszczenie swojego czasu i odbycie podróży wstecz. Po drugie, wznosi silniej mury Krainy. Po trzecie, jest skromnym, acz uroczym nawiązaniem do tego całego figla z prawdą lub jej iluzją.

Różne są definicje prawdy. Nie zagłębiając się jednak w ontologiczno-etymologiczne zaułki, przyjmę, że pociągająca jest nie tylko prawda ścisła, ale również ta malownicza, dzięki której mogę lepiej pojąć tę pierwszą. To nie znaczy, że pozbywam się pytań o wiarygodność i pisarski warsztat. Co to znaczy, że daty i krainy geograficzne się zgadzają, ale niektóre luki uzupełnia wyobraźnia? Przyjęłam, że nie muszę wiedzieć które, że czuję to podskórnie i nie będę tego wyjaśniać, bo chcę przebywać w Krainie, a nie na Dolnym Śląsku albo pod Szczecinem. Że na tym polega ekopoetyka w wydaniu reportera i fotografa i że to nic złego, że bardziej ją czuję, niż rozumiem. Poza tym cały czas wiele się z tej książki dowiaduję, bo mimo fabularyzowanych ornamentów, stoi na solidnych dokumentalnych podstawach.

Pięknie, piękniej, najpiękniej

Tytułowe słowa padają podczas podróży koleją, która sunie wzdłuż wybrzeża. Zza okien roztaczają się malownicze widoki, które jeden z pasażerów podsumowuje westchnięciem „Mein Gott, jak pięknie”. Podobnie, choć już nie tymi słowy, wzdycha autor na trasie Boguszów-Gorce, faktycznie przepięknej, również jednej z moich ulubionych. Jeszcze jedno takie westchnięcie słyszymy jednak wcześniej, zanim zatopimy się w tekst. Jest nim fotoreportaż otwierający książkę. Zmienia się wydźwięk, rodzi się ironia, trudność. Bo uwiecznione na zdjęciach przykłady przenikania ludzkiego i dzikiego są jednak estetycznie wymagające. Weźmy okładkę. Uregulowana rzeka, stalowa barka, industrialna zabudowa wyłaniająca się zza kęp nadbrzeżnych zarośli budzą pierwotny niepokój. A przecież to niebo wygląda, jakby pęczniało od złości. Ma w sobie majestat i nadal jest, Mein Gott, na swój sposób piękne (choć lekko zblurowane). Po tym wizualnym wstępie strona tytułowa wybrzmiewa zdecydowanie dosadniej.

Przywykliśmy do stawiania przyrody i cywilizacji w opozycji do siebie. I choć nigdy nie był to czysty podział, dziś jego sens zupełnie się kruszy. Człowiek odcisnął swe piętno w każdym skrawku natury. Przesunął rzeki, zabronił im się rozlewać, kazał umierać bagnom z pragnienia, przeszył na wylot wzgórza i poprowadził przez nie żelazo.  Przyrodę zgwałcił i trzyma ją w agonii, chociaż czasem pochyla się nad nią w akcie wielkopańskiej dobroci i upokarzającego oswajania. I jak tu nie twierdzić, że żyjemy w antropocenie.

Filip Springer, Mein Gott, jak pięknie, Karakter 2023

Wszystkie cytaty pochodzą z powyższej książki.

Brak komentarzy

Skomentuj