„Zbieranie kości”, Jesmyn Ward – RECENZJA

Idzie po nich huragan, ale nie to się teraz liczy. Ward uprawia wiwisekcję codzienności zżytego rodzeństwa: odmalowuje kilkanaście dni ich życia godzina za godziną.

Mamy więc czarnoskórego nastolatka ze śnieżnobiałym psem wystawianym do walk, rok starszego chłopaka z piłką do kosza przylepioną do ręki i narratorkę, czternastolatkę z rosnącym brzuchem i głupią miłością wyklutą z naiwności. Gdzieś między nimi biega mały braciszek, a raz na jakiś czas, niczym statysta, pojawia się nie do końca trzeźwy ojciec. Rodzina ma lichy dom w lesie, w stanie Missisipi, nieopodal sennego miasteczka. W TV ostrzegają właśnie przed Katriną, jednak złowrogie komunikaty nie zmieniają rytmu dusznych dni, przez które przedzierają się bohaterowie Ward. Może dlatego szybko pojmujemy, że przyziemna groza zwykłego życia na marginesie oraz troski dzieciaków znających już gorycz i brud, są równie przytłaczające i niszczycielskie jak zbliżający się żywioł.

Autorka „Zbierania kości” nie chroni nas przed chropowatością istnienia, nie omija kłopotliwych myśli, a wręcz rzuca nas na pożarcie pozbawionej złudzeń doczesności. W tej ciszy przed burzą nie ma sielanki. U czytelnika pojawia się współczucie podbite nutką ciepłej nostalgii wywołanej obrazem chwil młodości. Jednak tam, gdzie mogłaby narodzić się nadzieja, zostaje tylko smutne przeświadczenie, że los został już przypieczętowany i za zakrętem nie czeka nic lepszego. Tak jakby amerykański sen nie dotyczył zagubionych dzieciaków głębokiego Południa.

Pociechę stanowi jednak myśl, że mają siebie – są rodziną, której siła dorównuje nawet cyklonowi.

„Zbieranie kości”, Jesmyn Ward, Wydawnictwo Poznańskie 2020, tłum. Jędrzej Polak

Brak komentarzy

Skomentuj